niedziela, 11 sierpnia 2019

Cztery












Mama nic nie powiedziała, kiedy wróciłam do domu przed pierwszą, w dodatku z policzkami mokrymi od łez. Nie narzucała się, nie wyciągała ze mnie powodów mojego pogorszonego samopoczucia. Zasugerowała tylko, że wleje mi lemoniady, którą niedawno przygotowała, i przyniesie do pokoju. Nie odpowiedziałam, jak gdyby nigdy nic przechodząc obok niej, ale to jej nie zraziło. Od roku męczyła się z moimi atakami. Nauczyła się już, jak postępować, by mnie nie zranić i nie przyczynić się w żaden sposób do tego, bym zamknęła się w sobie – a przynajmniej tak jej się wydawało. W rzeczywistości może i jej metody były pomocne, ale nie na tyle, by całkowicie mi ulżyć. Mimo terapii i leków jedną nogą wciąż znajdowałam się po tej ciemnej, depresyjnej stronie wspomnień i nie potrafiłam się od niej uwolnić.
Usiadłam na łóżku, ocierając mokre policzki. Nie chciałam płakać, ale kiedy wsiadłam do auta, wraz z trzaśnięciem drzwi coś we mnie pękło. Zupełnie jakbym uświadomiła sobie, że nie jestem w stanie całkowicie odciąć się od kłopotów. Wszystko, co związane z Soleil, miało raz po raz wynurzać się na powierzchnię i  prześladować mnie, podobnie jak dręczące mnie od miesięcy koszmary.
Mama po cichu weszła do mojej sypialni i przysiadła na skraju łóżka. Nic nie mówiąc podała mi szklankę z lemoniadą, cierpliwie czekając, aż ją od niej przejmę. Po długiej sesji płaczu byłam odwodniona, dlatego przystanęłam na jej propozycję. Piłam w milczeniu, w napięciu oczekując serii pytań; te jednak nie padły. Po mniej więcej kwadransie, kiedy to udało mi się opróżnić szklankę, spojrzałam na siedzącą obok mnie mamę. Uśmiechnęła się do mnie lekko, po czym wyciągnęła dłoń po puste naczynie. Nieco zmieszana wręczyłam jej szklankę, a wtedy ta wstała i wyszła z sypialni. Przez kilka następnych minut oczekiwałam jej powrotu, ale ten nie nastąpił. Zrozumiałam wówczas, że dawała mi przestrzeń, o którą zawsze tak ją prosiłam.
Tyle tylko, że pomału zaczynałam czuć się samotna w tej swojej przestrzeni…
Na nogach jak z waty wstałam z łóżka i ruszyłam na poszukiwania rodzicielki. Odczułam silną potrzebę wygadania się komuś. Może to zasługa Blair, której usta nigdy się nie zamykały, a może małego przełomu, który nastąpił między mną a mamą podczas śniadania, ale znów zaczęłam postrzegać ją jako kandydatkę na powierniczkę moich sekretów.
Zastałam ją w salonie. Tym razem to ja w milczeniu przysiadłam na krawędzi kanapy obok niej, obdarzając cieniem uśmiechu, gdy na mnie spojrzała. A wtedy, już bez łez, opowiedziałam jej o swoim spotkaniu z Aaronem. O tym, jaka porzucona czułam się w ostatnich miesiącach, o tym, jak zranił mnie, zrywając kontakt. O tym, że wiem, że jemu również było ciężko, ale chciałam, by był przy mnie w tych najtrudniejszych chwilach mojego życia. A także o tym, że chciałam odnowić z nim kontakt – może jeszcze nie teraz, ale w przyszłości, kiedy imię mojej zmarłej siostry padające gdzieś w tłumie przestanie mnie tak ranić.
– Nigdy nie będzie łatwiej, Selene – westchnęła mama, przyciągając mnie do siebie. – To zawsze będzie boleć. Nie mniej, nie bardziej… ale cały czas tak samo. Po prostu z czasem uodpornimy się na ten ból i przestanie on nam aż tak doskwierać.
Wiedziałam o tym i starałam się nie brać wszystkiego tak bardzo do siebie. Nie umiałam jednak zwalczyć przeświadczenia, że postępuję egoistycznie. Nieetycznym wydawało mi się ruszanie z własnym życiem, podczas gdy moja siostra bliźniaczka, której na kilka godzin przed śmiercią kazałam w końcu dorosnąć, została tej możliwości pozbawiona. Dotychczas wszystkim się dzieliłyśmy. Nawet Aaron, mimo tego że był w związku z Soleil, po części należał również do mnie. Nic więc dziwnego, że po dwudziestu latach nie potrafiłam tak po prostu odpuścić i zostawić jej w tyle. Razem dorastałyśmy, dojrzewałyśmy i mierzyłyśmy się z pierwszymi problemami. Jak miałam więc żyć bez niej? Czy to w ogóle było możliwe?
– Może pomożesz mi w ogrodzie? – zasugerowała mama, uśmiechając się łagodnie.
Nie wiedząc, co innego poza użalaniem się nad sobą mogłabym zrobić, zgodziłam się. Spędziłyśmy popołudnie razem, choć w całkowitym milczeniu, jednak żadna z nas nie miała tego drugiej za złe. Niekiedy właśnie cisza bywa najbardziej wymowna i wiążąca – i tak też było w naszym przypadku.



Później tamtego dnia wybrałam się na wizytę u terapeuty poleconego przez mojego poprzedniego lekarza, doktora Fletchera. Wizyta ta okazała się być jednak totalnym niewypałem.
Budynek był na tyle mały, że nie łudziłam się nawet, iż w środku zastanę jakąś poczekalnię czy recepcję. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w skromnych rozmiarów holu zastałam zarówno biurko, recepcjonistkę jak i dwa wątpliwej jakości krzesełka. Nie rozglądając się szczególnie, by dodatkowo się nie zrażać, podeszłam od razu do przyglądającej mi się kobiety. Była mniej więcej w wieku mojej mamy i miała ładną twarz, podkreśloną elegancką fryzurą i subtelnym makijażem, ale nie najlepiej patrzyło jej z oczu. Dziwnie mętne spojrzenie recepcjonistki nakazywało mi podejrzewać, że sama była pod opieką doktora Rutherforda i do końca nie wiedziała, albo zwyczajnie nie chciała wiedzieć, w jakich dawkach przyjmować zapisane przez niego psychotropy.
– Ty pewnie jesteś Selene – wychrypiała, sięgając po długopis.
Zacisnęłam dłoń na pasku torebki, walcząc z chęcią czmychnięcia gdzie pieprz rośnie. Albo po prostu tam, gdzie nie przyjmował doktor Rutherford.
– Tak. Selene Harding. Mam umówioną wizytę na siedemnastą.
– Właź teraz – burknęła, odznaczając coś w notesie. – Poprzedni pacjent fajtnął. Znaczy, no, nie przylazł – poprawiła się. Niewystarczająco szybko jednak, by nie przyprawić mnie o zawał.
Poziom absurdalności wzrósł, kiedy przeszłam do gabinetu. Kiedy Rutherford wyszedł zza biurka i usiadł na fotelu naprzeciwko mnie, zauważyłam, że na stopach ma domowe kapcie. Pomijając już to, że absolutnie nie pasowały one do jego eleganckiej marynarki, nie wiedziałam, co o nich myśleć. Z jednej strony mnie to krępowało, z drugiej śmieszyło, a z jeszcze kolejnej nadawało tej wizycie swobody. Właśnie chyba tego typu sytuacje ludzie określają paradoksem.
O ile jednak domowe obuwie byłabym skłonna mu wybaczyć, o tyle jego kompetencje pozostawiały sporo do życzenia. Po serii pytań, które nijak miały się do mojej sytuacji, zaklasyfikował mnie jako osobę z paranoją, w dodatku odczuwającą wyrzuty sumienia w związku z zaistniałą sytuacją, i wypuścił mnie z kwitkiem. I to nie byle jakim. Na recepcie widniały nazwy psychotropów tak silnych, że nie było możliwości, bym nie zeszła na zawał po zażyciu zaleconej dawki. Dla pewności skonsultowałam jeszcze tę kwestię z doktorem Fletcherem, który całkowicie poparł moje stanowisko. Wyrzuciłam więc receptę i lokalizację tego gabinetu z pamięci nawigatora, po czym wróciłam do domu. Mama, która największą nadzieję na powrót do normalności pokładała właśnie w terapii, nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Po kolacji od razu zabrała się za szukanie odpowiedniego terapeuty dla mnie.
Po przeżyciach poprzedniego dnia ciężko było mi więc zmusić się do tego, by wstać i znów zmierzyć z rzeczywistością. Na samą myśl, że mogłam wpaść na Aarona, ręce zaczynały mi się trząść ze zdenerwowania. Wiedziałam jednak, że najrozsądniej byłoby nie rzucać się w oczy i chociaż spróbować wieść normalne życie. Normalność i stabilność psychiczna była kluczem do mojego sukcesu. Szkoda tylko, że w mojej sytuacji oba te stany zdawały się wykluczać.
Zjadłam śniadanie, przeprowadziłam niezobowiązującą pogawędkę z rodzicami, próbując przekazać mamie, że mój wczorajszy epizod odszedł już w zapomnienie, a po wszystkim wsiadłam w samochód i pojechałam prosto na uczelnię. I choć kilkukrotnie sygnalizowałam skręt w kierunku innym niż mój docelowy, ostatecznie znalazłam się na szkolnym parkingu. Co ważniejsze jednak kwadrans wcześniej niż wczoraj, dzięki czemu obyło się bez porannego joggingu.
Dzień zaczynałam wiktymologią, czyli odłamem kryminologii skupiającym się bezpośrednio na ofierze zdarzenia – jej roli w przestępstwie, czynnikach wpływających na podatność stania się nią w procesie zbrodni, okolicznościach łagodzących. Z racji iż w ostatnich miesiącach sama czułam się jak ofiara marnego żartu podejrzewałam, że zajęcia przypadną mi do gustu i będę w stanie wiele z nich wyciągnąć.
Z iście wisielczym nastrojem stanęłam pod drzwiami sali, tuż za kilkorgiem innych studentów. Wszyscy zdawali się być równie zaspani i zdezorientowani jak ja, jednak nie zamierzałam z nikim się zbytnio spoufalać. Wczorajszy dzień pokazał, że relacje interpersonalne nadal nie były moją mocną stroną. Zwyczajnie nie chciałam się ośmieszać bardziej, niż było to konieczne.
Po wejściu do sali, a w zasadzie po zobaczeniu wykładowcy, zrozumiałam, że zajęcia wcale nie będą tak miłe i przyjemne, jak pierwotnie zakładałam. Pani Marshall, jak głosił zamaszyście wykonany napis na kredowej tablicy, nie wyglądała na osobę wyrozumiałą i miłą. Już z jej spojrzenia dało się wyczytać niechęć i odrazę do siedzących przed nią studentów. Miałam już do czynienia z nauczycielami, którzy swój zawód otrzymali przypadkowo, stojąc w kolejce po coś niezwiązanego z bezpośrednią relacją z młodymi pokoleniami, ale ona biła w tej dziedzinie rekordy. Nie dość, że znajdowała się tu za karę, to jeszcze za darmo i z kijem od szczotki owiniętym cierniowym sznurem wciśniętym tam, gdzie światło nie dochodzi – a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. W myślach odnotowałam, by już zacząć uczyć się do egzaminu, gdyż zaliczenie tego przedmiotu miało najprawdopodobniej graniczyć z cudem.
Pani Marshall usiadła za biurkiem i puściła prezentację, która w dziewięćdziesięciu procentach składała się z samego tekstu, którego ponadto w całości nie dało się przeczytać, gdyż przełączała slajdy z prędkością karabinu maszynowego. Nie wspominając nic o tym, że zapomniała zgasić światła, przez co litery zdawały się być kompletnie niewidoczne. Na temat każdego slajdu wypowiadała się w pięciu, góra siedmiu słowach i przechodziła dalej. Przysięgam, że kiedy zobaczyłam fotografię w rogu jednego z nich (małą i wyraźnie zerżniętą z jakiegoś nielegalnego źródła, bo miała na sobie ogromny znak wodny, ale liczyło się tylko to, że dane nam było zobaczyć coś innego niż czarny tekst na białym tle) niemal jęknęłam z ulgi.
Kilkanaście kolejnych minut zdawało się być torturą iście piekielną. Na samą myśl, że w ten sposób będę musiała spędzić każdy wtorkowy poranek semestru, odechciewało mi się żyć. Zmierzając na następne zajęcia usiłowałam odnaleźć w całej tej sytuacji jakieś pozytywy, jednak bezskutecznie. W dodatku tak bardzo skupiłam się na roztrząsaniu mojej sytuacji, że nieumyślnie wpadłam na kogoś na korytarzu.
Otworzyłam usta, chcąc wymamrotać przeprosiny, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
– Krótkie „sorry” mi by mi wystarczyło, ale mam wrażenie, że w drugą stronę to nie zadziała, co?
Przyjrzałam się stojącej przede mną blondynce i w nerwowym odruchu przesunęłam dłonią po pasku torby.
Nie znałam za dobrze przyjaciół Soleil, ponieważ przez wzgląd na swoje parcie na popularność, moja siostra zwykła każdego dnia pokazywać się z kimś innym. Najbliższe relacje utrzymywałam jedynie z Aaronem, ale to przez wzgląd na to, że poznaliśmy się jeszcze przed pójściem do collegu. Cała reszta pięknej i popularnej świty mojej bliźniaczki była mi obca. Sol co prawda wiele razy próbowała mnie przedstawić kilku osobom, ale nie potrafiłam odnaleźć się w ich towarzystwie. Byli dla mnie zbyt głośni i nietaktowni, przez co zdawali się tłamsić mnie samym swoim sposobem bycia.
– Laura, tak? – westchnęłam, chcąc się upewnić. Kiedy blondynka skinęła głową, uśmiechnęłam się do niej łagodnie, nie chcąc wyjść na nieuprzejmą. – Przepraszam za to, że na ciebie wpadłam. Z kolei ty nie musisz mnie za nic przepraszać. Nie mam ci absolutnie nic do zarzucenia.
Laura skrzyżowała ramiona na piersi, aby najprawdopodobniej ukryć drżenie dłoni. Ja zdążyłam jednak zauważyć to, że z jakiegoś powodu przyjaciółka mojej bliźniaczki zaczęła się denerwować naszą rozmową.
– To, co spotkało Soleil, przeraziło mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie pojawić się na pogrzebie – wyjaśniła niepewnie.
– Nie winię cię za to. – Sama byłam zdumiona tym, jak spokojnie i łagodnie brzmiał mój głos, mimo że wewnątrz cała drżałam z niepokoju i rozpaczy. – Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Zabrzmi to pewnie okrutnie, ale twoja nieobecność nie była dla mnie szczególnie dotkliwa.
Laura uśmiechnęła się lekko.
– Domyślam się. Tak czy siak czuję się w jakiś sposób winna. Dwa dni temu, kiedy zauważyłam cię na korytarzu, nie byłam w stanie nawet do ciebie podejść. Nie spodziewałam się, że tu wrócisz – przyznała. – Za to też chciałabym cię przeprosić. Musiałaś sobie pomyśleć, że…
– To już nieistotne – odparłam, ucinając temat.
Laura, wyczuwając, że ta rozmowa zaczyna się robić dla mnie zbyt niekomfortowa, pokiwała głową.
– Cieszę się jednak, że wróciłaś. Dobrze wyglądasz, Selene – dodała, uśmiechając się nieco śmielej, przez co nie miałam wątpliwości, że mówi szczerze.
Chciałam podziękować, skłonić się na pożegnanie i pobiec na zajęcia, ale coś mnie podkusiło, by wcześniej rzucić:
– Może wyjdziemy kiedyś na kawę? Albo jakieś zakupy? Mimo iż mieszkałam w Clearwater przez jakiś czas, nie umiem się tu odnaleźć.
Laura zachowała powściągliwość, ale zauważyłam, że moja propozycja naprawdę ją ucieszyła.
– Pewnie. Zgadamy się.
Po tych słowach odwróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku niż ja. Machnęła mi jeszcze na pożegnanie, czym sprawiła, że mimowolnie się uśmiechnęłam. Nie sądziłam, że tak błaha sytuacja, w dodatku mająca tak krępującą genezę, będzie w stanie tak bardzo poprawić mi humor.
Obróciłam się z zamiarem wykorzystania ostatnich trzech minut na znalezienie odpowiedniej sali, jednak rozproszył mnie widok znajdującego się nieopodal Aarona. Stał pod ścianą, w ręku trzymając podręcznik z błękitną okładką. Zakładałam, że niecelowo znalazł się pod drzwiami auli, w której akurat miałam zajęcia, gdyż wydawał się być równie mocno zaskoczony moim widokiem.
Dobrze mu było w blondzie – to była moja pierwsza rozsądna myśl. Kiedy się poznaliśmy, miał naturalnie płowe włosy, jednak teraz regularnie rozjaśniał je chemicznie, nadając fryzurze platynowy odcień. W połączeniu z jego ciemnymi brwiami wyglądało to nieco karykaturalnie, ale jednocześnie na tyle dobrze, by wypadać interesująco. Poza tym nic się w nim nie zmieniło. Chyba nieco schudł, ale ponieważ już wcześniej był szczupły, nie rzucało się to tak bardzo w oczy. Od zawsze też ubierał się schludnie; był chyba jedynym znanym mi chłopakiem, który ubierał koszulę dlatego, że chciał, a nie dlatego, że musiał. Soleil zwykła powtarzać, że taki facet to skarb, bo nie trzeba namawiać go do włożenia marynarki na jakąś ważniejszą uroczystość.
Wyczuwając, że cisza między nami z wymownej przeradza się w niezręczną, pokonałam dzielące nas metry i zmusiłam się do spojrzenia mu prosto w oczy. Po rozmowie z Laurą łatwiej było mi się do tego przemóc.
– Cześć – wyszeptałam, siląc się na uśmiech. – Ja… Przepraszam za wczoraj. Nie powinnam była uciekać.
Aaron nie odpowiedział od razu. Przyglądał mi się w milczeniu, uważnie skanując każdy fragment mojej twarzy i ciała. Wiedziałam, o czym myśli. Od śmierci Soleil ludzie w moim otoczeniu nie mówili tego na głos, bo nie chcieli mnie ranić, ale prawda była taka, że cholernie im ją przypominałam. Różniłyśmy się pod względem charakterów, ale z zewnątrz stanowiłyśmy swoje wierne kopie. Mogłam wmawiać sobie, że ścięcie włosów w czymś pomoże, ale było to warte tyle samo, co wmawianie dziecku, które nakryło rodzica z prezentami, że Święty Mikołaj tak naprawdę istnieje.
– Ładna fryzura – rzucił ciepło, choć niepewnie, potwierdzając tym samym moje odczucia. – I naprawdę nie musisz mnie przepraszać za to, co się wczoraj stało. Sam mogłem zareagować jakoś inaczej. Ja… powinienem był zareagować inaczej – dodał ciszej.
W tamtym momencie poczułam do niego przypływ nagłej sympatii. Był okres, kiedy wyzywałam go od najgorszych, nie mogąc wybaczyć mu tego, że mnie zostawił, ale wystarczyło tylko, by stanął naprzeciwko mnie, a ja zapominałam o wszystkich tych złych rzeczach. Nie miałam prawa za nic go winić, gdyż sama w ciągu ostatnich kilku miesięcy się nie wykazałam. Oboje zawiedliśmy, ale mieliśmy ku temu dobry powód. Zamiast jednak stanąć po swojej stronie i być sobie nawzajem oparciem, postanowiliśmy cierpieć jeszcze bardziej – osobno.
– Wróciliśmy do miasta – oznajmiłam, chcąc nawiązać nić rozmowy. – A w zasadzie przenieśliśmy się tu na początku sierpnia.
– I w dodatku kontynuujesz studia – zauważył, uśmiechając się. Znałam go jednak wystarczająco długo, by wiedzieć, że jest spięty. Sama nie czułam się najpewniej, dlatego za nic go nie winiłam. – O ile się jednak nie mylę, anglistyka odbywa się w innym budynku. Zmieniłaś kierunek?
Złapałam za pasek torby i przesunęłam po nim dłonią, chcąc ukryć jej drżenie. Normalnie w stresującej sytuacji zarzuciłabym sobie włosy nieco bardziej na twarz, by skryć się za ich kurtyną. Po tym, jak ścięłam je na krótko, musiałam chwytać się alternatyw.
– Na kryminalistykę.
Choć Aaron próbował nad sobą panować, by nie peszyć nas oboje jeszcze mocniej, niż było to konieczne, przez jego twarz przemknął taki sam grymas, jak w przypadku moich rodziców, gdy oznajmiałam im swoje plany przed kilkoma miesiącami.
– Odważny kierunek – rzucił w końcu. – Jesteś pewna, że to to, co chcesz robić w życiu?
– Od kilku miesięcy nie jestem już pewna niczego, Aaronie – westchnęłam. Oderwawszy wzrok od jego smutnej miny spojrzałam na zegarek w telefonie. Dostrzegając, że zostało mi tylko kilka minut na to, by pokonać odległość między tą salą a kolejną, zaklęłam cicho. – Muszę lecieć – oznajmiłam.
Aaron machnął ręką, nie tyle mnie zbywając, co żegnając się. Nadal wyglądał na skrępowanego, ale kąciki ust miał lekko uniesione w znajomym uśmiechu.
– Jasne, nie ma sprawy. Do zobaczenia, Sel.
Spojrzałam na niego po raz ostatni. Odwróciwszy się na pięcie zaczęłam szybkim krokiem przemierzać korytarz, jednocześnie w głowie próbując odtworzyć trasę do sali wykładowej. Byłam jednak zbyt zaprzątnięta roztrząsaniem spotkania z Aronią. Nie było ono co prawda szczytem towarzyskich umiejętności, moich ani tym bardziej jego, ale wniosło nieco słońca do mojego życia.

Słońca, które myślałam, że dwieście osiemdziesiąt pięć dni temu bezpowrotnie dla mnie zgasło.






Hej, cześć, czołem! Witam się z Wami po dłuższej przerwie. Chryste, co to był za miesiąc... W ogóle nie czuję, że to wakacje. Praca, szukanie mieszkania, ogarnianie praktyk... A do tego wisząca nad głową niczym ostrze perspektywa kampanii wrześniowej z przedmiotu, który nie powinien mieć prawa bytu - to wszystko skutecznie spędzało mi sen z powiek, nie mówiąc nic o chęci pisania.
Dziś jednak w końcu udało mi się przełamać i coś skrobnąć.
EDIT 23.03.20 Dodałam "nową" postać i spróbuję wdrożyć ją do opowieści na dłużej, bo mam na nią pomysł. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. To jeden z tych rozdziałów, w którym zmieniłam najwięcej. Pierwotnie znajdowało się tu spotkanie z G., ale dla dobra sprawy przerzuciłam je do następnego rozdziału :)Klaudia xox 

2 komentarze:

  1. Doberek!:))
    Kotek na kolanach, brakuje tylko herbatki i można brać się za czytanie. Wattpad ładnie poinformował mnie o kolejnym rozdziale, więc jestem i od razu zabrałam się za czytanie! Tym razem nie zrobię sobie zaległości, co to, to nie!:D
    Tak sobie przejrzałam zakładkę z bohaterami i mam wrażenie, że do Gabriela będę się teraz ślinić. Już drugi Gabryś, który najpewniej skradnie mi serduszko. W dodatku mam słabość do tego imienia, więc drogie panie nie bądźcie zdziwione, jak je wam kiedyś ukradnę!;))
    Wcale nie jestem zaskoczona, że Selene reaguje w taki, a nie inny sposób. Nie umiem sobie wyobrazić straty bliskiej osoby, a co dopiero bliźniaczki. W dodatku znalazła się w centrum, gdzie wszyscy pamiętają jej siostrę i to musi być dodatkowo przytłaczające, o czym już informuje nas początek tego rozdziału, na który naprawdę nie masz co narzekać, bo wszystko jest świetnie. ^^ Światła, kamera, akcja! Kto by się spodziewał, że wyjście do kościoła będzie takie emocjonujące? ;D Z początku już myślałam, że to będzie ktoś przypadkowy, ale w opowiadaniach mało co dzieje się przypadkiem, prawda?;) W każdym razie, ja jestem zachwycona i czuję niedosyt, bardzo chętnie dowiedziałabym się więcej o Gabrielu, który już od początku jako postać mi przypadł do gustu i czuję, że na dłuższą metę się z nim polubię. No hej, wpada jak gdyby nigdy nic, zachowuje się jak porywacz, a później jest taki... normalny, ha. Jak tu takich facetów nie lubić?;) No i nie będę ukrywać, że patrząc po bohaterach również nie wygląda źle. ;))
    Rozdział był cudny, jak zawsze zresztą i już nie mogę się doczekać kolejnego!
    Buźka,

    Gabbie xx

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudownie widzieć te małe zmiany w relacji z mamą. To małe kroczki, ale są ważne. Te słowa o trwaniu w ciszy… W punkt. Zawsze wychodziłam z założenia, że rozmawiać ze sobą to żaden wyczyn. Umieć przy sobie milczeć – to już sztuka.
    Nic dziwnego, że się załamała. Za dużo na raz – uczelnia, Aaron… Z czasem faktycznie będzie łatwiej, bo przywyknie. Nic ponadto.
    Nie ma co narzekać, przemyślenia o wierze cudne. Pominę własne poglądy, bo to nie ma tu znaczenia. Te Selene są za to przerażająco sensowne, bo trudno zaprzeczyć. Sam ten klimat w kościele jest idealny do tego, co się dzieje. Takie zwątpienie i szukanie czegoś/kogoś do obwiniania to też zrozumiała sprawa.
    Co tam się stało? No i Gabriel… Jeden, kocham imię, ale to raczej Cię nie zdziwi. Dwa, tajemniczy gość w kościele, chroniący Selene przed… Przed czym? Albo kim? I skąd to wrażenie i to, że nagle zna jego imię? Przez Sol, jasne, ale…
    Ale.
    Robi się mrocznie i to cudowne. Pędzę po więcej, bo mam jeszcze piąteczkę. <3

    OdpowiedzUsuń