Mama nic nie
powiedziała, kiedy wróciłam do domu przed pierwszą, w dodatku z policzkami
mokrymi od łez. Nie narzucała się, nie wyciągała ze mnie powodów mojego
pogorszonego samopoczucia. Zasugerowała tylko, że wleje mi lemoniady, którą
niedawno przygotowała, i przyniesie do pokoju. Nie odpowiedziałam, jak gdyby
nigdy nic przechodząc obok niej, ale to jej nie zraziło. Od roku męczyła się z
moimi atakami. Nauczyła się już, jak postępować, by mnie nie zranić i nie
przyczynić się w żaden sposób do tego, bym zamknęła się w sobie – a
przynajmniej tak jej się wydawało. W rzeczywistości może i jej metody były
pomocne, ale nie na tyle, by całkowicie mi ulżyć. Mimo terapii i leków jedną
nogą wciąż znajdowałam się po tej ciemnej, depresyjnej stronie wspomnień i nie
potrafiłam się od niej uwolnić.
Usiadłam na
łóżku, ocierając mokre policzki. Nie chciałam płakać, ale kiedy wsiadłam do
auta, wraz z trzaśnięciem drzwi coś we mnie pękło. Zupełnie jakbym uświadomiła
sobie, że nie jestem w stanie całkowicie odciąć się od kłopotów. Wszystko, co
związane z Soleil, miało raz po raz wynurzać się na powierzchnię i prześladować mnie, podobnie jak dręczące mnie
od miesięcy koszmary.
Mama po cichu
weszła do mojej sypialni i przysiadła na skraju łóżka. Nic nie mówiąc podała mi
szklankę z lemoniadą, cierpliwie czekając, aż ją od niej przejmę. Po długiej
sesji płaczu byłam odwodniona, dlatego przystanęłam na jej propozycję. Piłam w
milczeniu, w napięciu oczekując serii pytań; te jednak nie padły. Po mniej
więcej kwadransie, kiedy to udało mi się opróżnić szklankę, spojrzałam na
siedzącą obok mnie mamę. Uśmiechnęła się do mnie lekko, po czym wyciągnęła dłoń
po puste naczynie. Nieco zmieszana wręczyłam jej szklankę, a wtedy ta wstała i
wyszła z sypialni. Przez kilka następnych minut oczekiwałam jej powrotu, ale
ten nie nastąpił. Zrozumiałam wówczas, że dawała mi przestrzeń, o którą zawsze
tak ją prosiłam.
Tyle tylko, że pomału zaczynałam czuć się samotna w tej
swojej przestrzeni…
Na nogach jak z
waty wstałam z łóżka i ruszyłam na poszukiwania rodzicielki. Odczułam silną
potrzebę wygadania się komuś. Może to zasługa Blair, której usta nigdy się nie
zamykały, a może małego przełomu, który nastąpił między mną a mamą podczas
śniadania, ale znów zaczęłam postrzegać ją jako kandydatkę na powierniczkę
moich sekretów.
Zastałam ją w
salonie. Tym razem to ja w milczeniu przysiadłam na krawędzi kanapy obok niej,
obdarzając cieniem uśmiechu, gdy na mnie spojrzała. A wtedy, już bez łez,
opowiedziałam jej o swoim spotkaniu z Aaronem. O tym, jaka porzucona czułam się
w ostatnich miesiącach, o tym, jak zranił mnie, zrywając kontakt. O tym, że
wiem, że jemu również było ciężko, ale chciałam, by był przy mnie w tych
najtrudniejszych chwilach mojego życia. A także o tym, że chciałam odnowić z
nim kontakt – może jeszcze nie teraz, ale w przyszłości, kiedy imię mojej
zmarłej siostry padające gdzieś w tłumie przestanie mnie tak ranić.
– Nigdy nie
będzie łatwiej, Selene – westchnęła mama, przyciągając mnie do siebie. – To
zawsze będzie boleć. Nie mniej, nie bardziej… ale cały czas tak samo. Po prostu
z czasem uodpornimy się na ten ból i przestanie on nam aż tak doskwierać.
Wiedziałam o
tym i starałam się nie brać wszystkiego tak bardzo do siebie. Nie umiałam
jednak zwalczyć przeświadczenia, że postępuję egoistycznie. Nieetycznym wydawało
mi się ruszanie z własnym życiem, podczas gdy moja siostra bliźniaczka, której
na kilka godzin przed śmiercią kazałam w końcu dorosnąć, została tej możliwości
pozbawiona. Dotychczas wszystkim się dzieliłyśmy. Nawet Aaron, mimo tego że był
w związku z Soleil, po części należał również do mnie. Nic więc dziwnego, że po
dwudziestu latach nie potrafiłam tak po prostu odpuścić i zostawić jej w tyle.
Razem dorastałyśmy, dojrzewałyśmy i mierzyłyśmy się z pierwszymi problemami.
Jak miałam więc żyć bez niej? Czy to w ogóle było możliwe?
– Może pomożesz
mi w ogrodzie? – zasugerowała mama, uśmiechając się łagodnie.
Nie wiedząc, co
innego poza użalaniem się nad sobą mogłabym zrobić, zgodziłam się. Spędziłyśmy
popołudnie razem, choć w całkowitym milczeniu, jednak żadna z nas nie miała
tego drugiej za złe. Niekiedy właśnie cisza bywa najbardziej wymowna i wiążąca –
i tak też było w naszym przypadku.
Później tamtego
dnia wybrałam się na wizytę u terapeuty poleconego przez mojego poprzedniego
lekarza, doktora Fletchera. Wizyta ta okazała się być jednak totalnym
niewypałem.
Budynek był na
tyle mały, że nie łudziłam się nawet, iż w środku zastanę jakąś poczekalnię czy
recepcję. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w skromnych rozmiarów holu zastałam
zarówno biurko, recepcjonistkę jak i dwa wątpliwej jakości krzesełka. Nie
rozglądając się szczególnie, by dodatkowo się nie zrażać, podeszłam od razu do
przyglądającej mi się kobiety. Była mniej więcej w wieku mojej mamy i miała
ładną twarz, podkreśloną elegancką fryzurą i subtelnym makijażem, ale nie
najlepiej patrzyło jej z oczu. Dziwnie mętne spojrzenie recepcjonistki
nakazywało mi podejrzewać, że sama była pod opieką doktora Rutherforda i do
końca nie wiedziała, albo zwyczajnie nie chciała wiedzieć, w jakich dawkach
przyjmować zapisane przez niego psychotropy.
– Ty pewnie
jesteś Selene – wychrypiała, sięgając po długopis.
Zacisnęłam dłoń
na pasku torebki, walcząc z chęcią czmychnięcia gdzie pieprz rośnie. Albo po
prostu tam, gdzie nie przyjmował doktor Rutherford.
– Tak. Selene
Harding. Mam umówioną wizytę na siedemnastą.
– Właź teraz –
burknęła, odznaczając coś w notesie. – Poprzedni pacjent fajtnął. Znaczy, no,
nie przylazł – poprawiła się. Niewystarczająco szybko jednak, by nie przyprawić
mnie o zawał.
Poziom
absurdalności wzrósł, kiedy przeszłam do gabinetu. Kiedy Rutherford wyszedł zza
biurka i usiadł na fotelu naprzeciwko mnie, zauważyłam, że na stopach ma domowe
kapcie. Pomijając już to, że absolutnie nie pasowały one do jego eleganckiej
marynarki, nie wiedziałam, co o nich myśleć. Z jednej strony mnie to krępowało,
z drugiej śmieszyło, a z jeszcze kolejnej nadawało tej wizycie swobody. Właśnie
chyba tego typu sytuacje ludzie określają paradoksem.
O ile jednak
domowe obuwie byłabym skłonna mu wybaczyć, o tyle jego kompetencje pozostawiały
sporo do życzenia. Po serii pytań, które nijak miały się do mojej sytuacji,
zaklasyfikował mnie jako osobę z paranoją, w dodatku odczuwającą wyrzuty
sumienia w związku z zaistniałą sytuacją, i wypuścił mnie z kwitkiem. I to nie
byle jakim. Na recepcie widniały nazwy psychotropów tak silnych, że nie było
możliwości, bym nie zeszła na zawał po zażyciu zaleconej dawki. Dla pewności
skonsultowałam jeszcze tę kwestię z doktorem Fletcherem, który całkowicie
poparł moje stanowisko. Wyrzuciłam więc receptę i lokalizację tego gabinetu z
pamięci nawigatora, po czym wróciłam do domu. Mama, która największą nadzieję
na powrót do normalności pokładała właśnie w terapii, nie była zadowolona z
takiego obrotu sprawy. Po kolacji od razu zabrała się za szukanie odpowiedniego
terapeuty dla mnie.
Po przeżyciach
poprzedniego dnia ciężko było mi więc zmusić się do tego, by wstać i znów
zmierzyć z rzeczywistością. Na samą myśl, że mogłam wpaść na Aarona, ręce
zaczynały mi się trząść ze zdenerwowania. Wiedziałam jednak, że najrozsądniej
byłoby nie rzucać się w oczy i chociaż spróbować wieść normalne życie.
Normalność i stabilność psychiczna była kluczem do mojego sukcesu. Szkoda
tylko, że w mojej sytuacji oba te stany zdawały się wykluczać.
Zjadłam
śniadanie, przeprowadziłam niezobowiązującą pogawędkę z rodzicami, próbując
przekazać mamie, że mój wczorajszy epizod odszedł już w zapomnienie, a po
wszystkim wsiadłam w samochód i pojechałam prosto na uczelnię. I choć
kilkukrotnie sygnalizowałam skręt w kierunku innym niż mój docelowy,
ostatecznie znalazłam się na szkolnym parkingu. Co ważniejsze jednak kwadrans
wcześniej niż wczoraj, dzięki czemu obyło się bez porannego joggingu.
Dzień zaczynałam
wiktymologią, czyli odłamem kryminologii skupiającym się bezpośrednio na ofierze
zdarzenia – jej roli w przestępstwie, czynnikach wpływających na podatność
stania się nią w procesie zbrodni, okolicznościach łagodzących. Z racji iż w
ostatnich miesiącach sama czułam się jak ofiara marnego żartu podejrzewałam, że
zajęcia przypadną mi do gustu i będę w stanie wiele z nich wyciągnąć.
Z iście
wisielczym nastrojem stanęłam pod drzwiami sali, tuż za kilkorgiem innych
studentów. Wszyscy zdawali się być równie zaspani i zdezorientowani jak ja,
jednak nie zamierzałam z nikim się zbytnio spoufalać. Wczorajszy dzień pokazał,
że relacje interpersonalne nadal nie były moją mocną stroną. Zwyczajnie nie
chciałam się ośmieszać bardziej, niż było to konieczne.
Po wejściu do
sali, a w zasadzie po zobaczeniu wykładowcy, zrozumiałam, że zajęcia wcale nie
będą tak miłe i przyjemne, jak pierwotnie zakładałam. Pani Marshall, jak głosił
zamaszyście wykonany napis na kredowej tablicy, nie wyglądała na osobę
wyrozumiałą i miłą. Już z jej spojrzenia dało się wyczytać niechęć i odrazę do
siedzących przed nią studentów. Miałam już do czynienia z nauczycielami, którzy
swój zawód otrzymali przypadkowo, stojąc w kolejce po coś niezwiązanego z
bezpośrednią relacją z młodymi pokoleniami, ale ona biła w tej dziedzinie
rekordy. Nie dość, że znajdowała się tu za karę, to jeszcze za darmo i z kijem
od szczotki owiniętym cierniowym sznurem wciśniętym tam, gdzie światło nie
dochodzi – a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. W myślach odnotowałam, by
już zacząć uczyć się do egzaminu, gdyż zaliczenie tego przedmiotu miało najprawdopodobniej
graniczyć z cudem.
Pani Marshall
usiadła za biurkiem i puściła prezentację, która w dziewięćdziesięciu
procentach składała się z samego tekstu, którego ponadto w całości nie dało się
przeczytać, gdyż przełączała slajdy z prędkością karabinu maszynowego. Nie
wspominając nic o tym, że zapomniała zgasić światła, przez co litery zdawały
się być kompletnie niewidoczne. Na temat każdego slajdu wypowiadała się w
pięciu, góra siedmiu słowach i przechodziła dalej. Przysięgam, że kiedy
zobaczyłam fotografię w rogu jednego z nich (małą i wyraźnie zerżniętą z
jakiegoś nielegalnego źródła, bo miała na sobie ogromny znak wodny, ale liczyło
się tylko to, że dane nam było zobaczyć coś innego niż czarny tekst na białym
tle) niemal jęknęłam z ulgi.
Kilkanaście
kolejnych minut zdawało się być torturą iście piekielną. Na samą myśl, że w ten
sposób będę musiała spędzić każdy wtorkowy poranek semestru, odechciewało mi
się żyć. Zmierzając na następne zajęcia usiłowałam odnaleźć w całej tej
sytuacji jakieś pozytywy, jednak bezskutecznie. W dodatku tak bardzo skupiłam
się na roztrząsaniu mojej sytuacji, że nieumyślnie wpadłam na kogoś na
korytarzu.
Otworzyłam
usta, chcąc wymamrotać przeprosiny, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
– Krótkie
„sorry” mi by mi wystarczyło,
ale mam wrażenie, że w drugą stronę to nie zadziała, co?
Przyjrzałam się
stojącej przede mną blondynce i w nerwowym odruchu przesunęłam dłonią po pasku
torby.
Nie znałam za
dobrze przyjaciół Soleil, ponieważ przez wzgląd na swoje parcie na popularność,
moja siostra zwykła każdego dnia pokazywać się z kimś innym. Najbliższe relacje
utrzymywałam jedynie z Aaronem, ale to przez wzgląd na to, że poznaliśmy się
jeszcze przed pójściem do collegu. Cała reszta pięknej i popularnej świty mojej
bliźniaczki była mi obca. Sol co prawda wiele razy próbowała mnie przedstawić
kilku osobom, ale nie potrafiłam odnaleźć się w ich towarzystwie. Byli dla mnie
zbyt głośni i nietaktowni, przez co zdawali się tłamsić mnie samym swoim
sposobem bycia.
– Laura, tak? –
westchnęłam, chcąc się upewnić. Kiedy blondynka skinęła głową, uśmiechnęłam się
do niej łagodnie, nie chcąc wyjść na nieuprzejmą. – Przepraszam za to, że na
ciebie wpadłam. Z kolei ty nie musisz mnie za nic przepraszać. Nie mam ci
absolutnie nic do zarzucenia.
Laura skrzyżowała
ramiona na piersi, aby najprawdopodobniej ukryć drżenie dłoni. Ja zdążyłam
jednak zauważyć to, że z jakiegoś powodu przyjaciółka mojej bliźniaczki zaczęła
się denerwować naszą rozmową.
– To, co
spotkało Soleil, przeraziło mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie pojawić
się na pogrzebie – wyjaśniła niepewnie.
– Nie winię cię
za to. – Sama byłam zdumiona tym, jak spokojnie i łagodnie brzmiał mój głos,
mimo że wewnątrz cała drżałam z niepokoju i rozpaczy. – Niewiele pamiętam z
tamtego okresu. Zabrzmi to pewnie okrutnie, ale twoja nieobecność nie była dla
mnie szczególnie dotkliwa.
Laura
uśmiechnęła się lekko.
– Domyślam się.
Tak czy siak czuję się w jakiś sposób winna. Dwa dni temu, kiedy zauważyłam cię
na korytarzu, nie byłam w stanie nawet do ciebie podejść. Nie spodziewałam się,
że tu wrócisz – przyznała. – Za to też chciałabym cię przeprosić. Musiałaś
sobie pomyśleć, że…
– To już
nieistotne – odparłam, ucinając temat.
Laura,
wyczuwając, że ta rozmowa zaczyna się robić dla mnie zbyt niekomfortowa,
pokiwała głową.
– Cieszę się
jednak, że wróciłaś. Dobrze wyglądasz, Selene – dodała, uśmiechając się nieco
śmielej, przez co nie miałam wątpliwości, że mówi szczerze.
Chciałam
podziękować, skłonić się na pożegnanie i pobiec na zajęcia, ale coś mnie podkusiło,
by wcześniej rzucić:
– Może
wyjdziemy kiedyś na kawę? Albo jakieś zakupy? Mimo iż mieszkałam w Clearwater
przez jakiś czas, nie umiem się tu odnaleźć.
Laura zachowała
powściągliwość, ale zauważyłam, że moja propozycja naprawdę ją ucieszyła.
– Pewnie.
Zgadamy się.
Po tych słowach
odwróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku niż ja. Machnęła mi jeszcze na
pożegnanie, czym sprawiła, że mimowolnie się uśmiechnęłam. Nie sądziłam, że tak
błaha sytuacja, w dodatku mająca tak krępującą genezę, będzie w stanie tak
bardzo poprawić mi humor.
Obróciłam się z
zamiarem wykorzystania ostatnich trzech minut na znalezienie odpowiedniej sali,
jednak rozproszył mnie widok znajdującego się nieopodal Aarona. Stał pod
ścianą, w ręku trzymając podręcznik z błękitną okładką. Zakładałam, że
niecelowo znalazł się pod drzwiami auli, w której akurat miałam zajęcia, gdyż
wydawał się być równie mocno zaskoczony moim widokiem.
Dobrze mu było
w blondzie – to była moja pierwsza rozsądna myśl. Kiedy się poznaliśmy, miał
naturalnie płowe włosy, jednak teraz regularnie rozjaśniał je chemicznie,
nadając fryzurze platynowy odcień. W połączeniu z jego ciemnymi brwiami
wyglądało to nieco karykaturalnie, ale jednocześnie na tyle dobrze, by wypadać
interesująco. Poza tym nic się w nim nie zmieniło. Chyba nieco schudł, ale
ponieważ już wcześniej był szczupły, nie rzucało się to tak bardzo w oczy. Od
zawsze też ubierał się schludnie; był chyba jedynym znanym mi chłopakiem, który
ubierał koszulę dlatego, że chciał, a nie dlatego, że musiał. Soleil zwykła
powtarzać, że taki facet to skarb, bo nie trzeba namawiać go do włożenia
marynarki na jakąś ważniejszą uroczystość.
Wyczuwając, że
cisza między nami z wymownej przeradza się w niezręczną, pokonałam dzielące nas
metry i zmusiłam się do spojrzenia mu prosto w oczy. Po rozmowie z Laurą
łatwiej było mi się do tego przemóc.
– Cześć –
wyszeptałam, siląc się na uśmiech. – Ja… Przepraszam za wczoraj. Nie powinnam
była uciekać.
Aaron nie
odpowiedział od razu. Przyglądał mi się w milczeniu, uważnie skanując każdy
fragment mojej twarzy i ciała. Wiedziałam, o czym myśli. Od śmierci Soleil
ludzie w moim otoczeniu nie mówili tego na głos, bo nie chcieli mnie ranić, ale
prawda była taka, że cholernie im ją przypominałam. Różniłyśmy się pod względem
charakterów, ale z zewnątrz stanowiłyśmy swoje wierne kopie. Mogłam wmawiać
sobie, że ścięcie włosów w czymś pomoże, ale było to warte tyle samo, co
wmawianie dziecku, które nakryło rodzica z prezentami, że Święty Mikołaj tak
naprawdę istnieje.
– Ładna fryzura
– rzucił ciepło, choć niepewnie, potwierdzając tym samym moje odczucia. – I
naprawdę nie musisz mnie przepraszać za to, co się wczoraj stało. Sam mogłem
zareagować jakoś inaczej. Ja… powinienem był zareagować inaczej – dodał ciszej.
W tamtym
momencie poczułam do niego przypływ nagłej sympatii. Był okres, kiedy wyzywałam
go od najgorszych, nie mogąc wybaczyć mu tego, że mnie zostawił, ale
wystarczyło tylko, by stanął naprzeciwko mnie, a ja zapominałam o wszystkich
tych złych rzeczach. Nie miałam prawa za nic go winić, gdyż sama w ciągu
ostatnich kilku miesięcy się nie wykazałam. Oboje zawiedliśmy, ale mieliśmy ku
temu dobry powód. Zamiast jednak stanąć po swojej stronie i być sobie nawzajem
oparciem, postanowiliśmy cierpieć jeszcze bardziej – osobno.
– Wróciliśmy do
miasta – oznajmiłam, chcąc nawiązać nić rozmowy. – A w zasadzie przenieśliśmy
się tu na początku sierpnia.
– I w dodatku
kontynuujesz studia – zauważył, uśmiechając się. Znałam go jednak wystarczająco
długo, by wiedzieć, że jest spięty. Sama nie czułam się najpewniej, dlatego za
nic go nie winiłam. – O ile się jednak nie mylę, anglistyka odbywa się w innym
budynku. Zmieniłaś kierunek?
Złapałam za
pasek torby i przesunęłam po nim dłonią, chcąc ukryć jej drżenie. Normalnie w
stresującej sytuacji zarzuciłabym sobie włosy nieco bardziej na twarz, by skryć
się za ich kurtyną. Po tym, jak ścięłam je na krótko, musiałam chwytać się
alternatyw.
– Na kryminalistykę.
Choć Aaron
próbował nad sobą panować, by nie peszyć nas oboje jeszcze mocniej, niż było to
konieczne, przez jego twarz przemknął taki sam grymas, jak w przypadku moich
rodziców, gdy oznajmiałam im swoje plany przed kilkoma miesiącami.
– Odważny
kierunek – rzucił w końcu. – Jesteś pewna, że to to, co chcesz robić w życiu?
– Od kilku
miesięcy nie jestem już pewna niczego, Aaronie – westchnęłam. Oderwawszy wzrok
od jego smutnej miny spojrzałam na zegarek w telefonie. Dostrzegając, że
zostało mi tylko kilka minut na to, by pokonać odległość między tą salą a
kolejną, zaklęłam cicho. – Muszę lecieć – oznajmiłam.
Aaron machnął
ręką, nie tyle mnie zbywając, co żegnając się. Nadal wyglądał na skrępowanego,
ale kąciki ust miał lekko uniesione w znajomym uśmiechu.
– Jasne, nie ma
sprawy. Do zobaczenia, Sel.
Spojrzałam na
niego po raz ostatni. Odwróciwszy się na pięcie zaczęłam szybkim krokiem
przemierzać korytarz, jednocześnie w głowie próbując odtworzyć trasę do sali
wykładowej. Byłam jednak zbyt zaprzątnięta roztrząsaniem spotkania z Aronią.
Nie było ono co prawda szczytem towarzyskich umiejętności, moich ani tym bardziej
jego, ale wniosło nieco słońca do mojego życia.
Słońca, które myślałam, że dwieście osiemdziesiąt pięć dni
temu bezpowrotnie dla mnie zgasło.
Hej, cześć, czołem! Witam się z Wami po dłuższej przerwie. Chryste, co to był za miesiąc... W ogóle nie czuję, że to wakacje. Praca, szukanie mieszkania, ogarnianie praktyk... A do tego wisząca nad głową niczym ostrze perspektywa kampanii wrześniowej z przedmiotu, który nie powinien mieć prawa bytu - to wszystko skutecznie spędzało mi sen z powiek, nie mówiąc nic o chęci pisania.
Dziś jednak w końcu udało mi się przełamać i coś skrobnąć.
EDIT 23.03.20 Dodałam "nową" postać i spróbuję wdrożyć ją do opowieści na dłużej, bo mam na nią pomysł. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. To jeden z tych rozdziałów, w którym zmieniłam najwięcej. Pierwotnie znajdowało się tu spotkanie z G., ale dla dobra sprawy przerzuciłam je do następnego rozdziału :)Klaudia xox
Doberek!:))
OdpowiedzUsuńKotek na kolanach, brakuje tylko herbatki i można brać się za czytanie. Wattpad ładnie poinformował mnie o kolejnym rozdziale, więc jestem i od razu zabrałam się za czytanie! Tym razem nie zrobię sobie zaległości, co to, to nie!:D
Tak sobie przejrzałam zakładkę z bohaterami i mam wrażenie, że do Gabriela będę się teraz ślinić. Już drugi Gabryś, który najpewniej skradnie mi serduszko. W dodatku mam słabość do tego imienia, więc drogie panie nie bądźcie zdziwione, jak je wam kiedyś ukradnę!;))
Wcale nie jestem zaskoczona, że Selene reaguje w taki, a nie inny sposób. Nie umiem sobie wyobrazić straty bliskiej osoby, a co dopiero bliźniaczki. W dodatku znalazła się w centrum, gdzie wszyscy pamiętają jej siostrę i to musi być dodatkowo przytłaczające, o czym już informuje nas początek tego rozdziału, na który naprawdę nie masz co narzekać, bo wszystko jest świetnie. ^^ Światła, kamera, akcja! Kto by się spodziewał, że wyjście do kościoła będzie takie emocjonujące? ;D Z początku już myślałam, że to będzie ktoś przypadkowy, ale w opowiadaniach mało co dzieje się przypadkiem, prawda?;) W każdym razie, ja jestem zachwycona i czuję niedosyt, bardzo chętnie dowiedziałabym się więcej o Gabrielu, który już od początku jako postać mi przypadł do gustu i czuję, że na dłuższą metę się z nim polubię. No hej, wpada jak gdyby nigdy nic, zachowuje się jak porywacz, a później jest taki... normalny, ha. Jak tu takich facetów nie lubić?;) No i nie będę ukrywać, że patrząc po bohaterach również nie wygląda źle. ;))
Rozdział był cudny, jak zawsze zresztą i już nie mogę się doczekać kolejnego!
Buźka,
Gabbie xx
Cudownie widzieć te małe zmiany w relacji z mamą. To małe kroczki, ale są ważne. Te słowa o trwaniu w ciszy… W punkt. Zawsze wychodziłam z założenia, że rozmawiać ze sobą to żaden wyczyn. Umieć przy sobie milczeć – to już sztuka.
OdpowiedzUsuńNic dziwnego, że się załamała. Za dużo na raz – uczelnia, Aaron… Z czasem faktycznie będzie łatwiej, bo przywyknie. Nic ponadto.
Nie ma co narzekać, przemyślenia o wierze cudne. Pominę własne poglądy, bo to nie ma tu znaczenia. Te Selene są za to przerażająco sensowne, bo trudno zaprzeczyć. Sam ten klimat w kościele jest idealny do tego, co się dzieje. Takie zwątpienie i szukanie czegoś/kogoś do obwiniania to też zrozumiała sprawa.
Co tam się stało? No i Gabriel… Jeden, kocham imię, ale to raczej Cię nie zdziwi. Dwa, tajemniczy gość w kościele, chroniący Selene przed… Przed czym? Albo kim? I skąd to wrażenie i to, że nagle zna jego imię? Przez Sol, jasne, ale…
Ale.
Robi się mrocznie i to cudowne. Pędzę po więcej, bo mam jeszcze piąteczkę. <3