piątek, 30 sierpnia 2019

Pięć









Moja relacja z Bogiem pozostawiała wiele do życzenia, dlatego też unikałam tego tematu w rozmowach. Nawet w dzisiejszych czasach, różnorodnych pod każdym względem, nawet religii, nie byłabym w stanie jasno się określić. W porównaniu do Sol zdarzało mi się jednak uczęszczać na niedzielne i świąteczne msze święte. Robiłam to jednak bardziej z przyzwyczajenia aniżeli większego przywiązania. W kościele pojawiałam się przede wszystkim wtedy, gdy odczuwałam ku temu wewnętrzną potrzebę. Kiedy czegoś mi brakowało, czegoś nie potrafiłam zrozumieć – wybierałam się na nabożeństwo. Nie skupiałam się jednak na elementach mszy, lecz na ludziach wokół. Tym, jak reagują na słowa kapłana, w jaki sposób wypowiadają poszczególne frazesy... Ich zakłamane i sztucznie bogobojne postawy utwierdzały mnie bowiem w przekonaniu, że nie byłam osamotniona w swojej niewierze. Tyle tylko, że ja przestałam udawać, że jestem zainteresowana cudami, których dokonał. Nie opowiadałam o tym, jak wdzięczna jestem za wszystko to, co dla mnie zrobił. W pewnym momencie zrozumiałam bowiem, że nie potrafię wierzyć w dobre dokonania kogoś, za którego przyzwoleniem na ziemi występowało tyle zła.
W ciągu ostatniego roku w kościele byłam tylko raz – na pogrzebie Soleil. Od tamtej pory moja relacja z tym na górze jeszcze bardziej się ochłodziła. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że obwiniałam go za swoją tragedię. Nie rozumiałam, jak postać, która w Biblii była ukazywana jako dobra i pomocna, mogła postąpić tak okrutnie i odebrać mi siostrę. Nie pojmowałam, jakim cudem Bóg mógł oczekiwać, że to wzmocni moją wiarę w niego. Czy było coś złego w tym, że oczekiwałam od niego czegoś w zamian za modlitwę i oddawaną mu cześć?
Im dłużej jednak się nad tym zastanawiałam, tym więcej nieścisłości odkrywałam. Religia, którą rzekomo wyznawałam, wcale nie była miłosierna, a Bóg nie przebaczał wszystkim swoim wyznawcom. Historia ludzkiej wiary cuchnęła bowiem milionem trupów. Wiara, którą nieumyślnie przyjęliśmy, pławiła się w krwi, była nią oblepiona z każdej możliwej strony. Ludzie, prowadzeni przez księży, dostrzegali jedynie pozytywne strony swego wyznania, ślepo powtarzając, że Bóg jest dobry i miłosierny, podczas gdy w rzeczywistości Bóg był mściwy. Mściwy, okrutny i ślepy. Wymordował cały naród ludzki tylko dlatego, że ten zaczął grzeszyć przeciwko niemu. Zabił Egipcjan, pozwalając Izraelitom przejść bezpiecznie przez Morze Czerwone, z jakiegoś powodu rozróżniając ich na lepszych i gorszych. To ten sam Bóg, którego ludzie wielbili za zesłanie im na świat Zbawiciela, nakazał Abrahamowi, swojemu wiernemu wyznawcy, zabić jedynego syna, aby sprawdzić, czy ten aby na pewno czci go tak, jak obiecywał.
Może i stworzył świat i człowieka, ale doprowadził też do powstania zaraz, wojen i rabunków. Dawał, rzekomo nie oczekując od nas niczego w zamian, ale w momencie, kiedy najmniej się tego spodziewamy, wszystkiego nas pozbawia. Kpi z nas i bawi się nami, myśląc zapewne, że skoro przyczynił się do naszego stworzenia, może wszystko…
Choć nie planowałam, tamtej nocy myśli same powiodły mnie do kościoła. Wychodząc z domu, powiedziałam mamie, że idę się przejechać po okolicy, żeby oczyścić umysł. Na widok sakralnej fasady mimowolnie jednak wcisnęłam hamulec, po czym zasygnalizowałam skręt w przykościelny parking. Było już późno, na zewnątrz zapadał zmierzch, nie spodziewałam się więc, że uda mi się w ogóle wejść do środka. Coś jednak przyciągało mnie do tego miejsca, jakaś wewnętrzna siła, z którą nie potrafiłam walczyć. Nie potrafiłam wyzbyć się wrażenia, że po całym tygodniu odkrywania na nowo samej siebie, jedynie w sakralnych murach będę w stanie odnaleźć ukojenie.
Przeszłam przez opustoszały parking w kierunku wejścia i ostrożnie pchnęłam masywne dębowe drzwi, które – ku mojemu zaskoczeniu – od razu ustąpiły. Ominęłam kropielnicę, nie zamoczywszy palców w wodzie święconej, po czym ruszyłam nawą główną w kierunku ołtarza. Sporych rozmiarów figurka Matki Boskiej stojąca na stole ofiarnym obserwowała uważnie każdy mój krok. Choć docelowo zmierzałam ku ołtarzowi, nie dałam rady zajść tak daleko. Usiadłam w jednej z ławek mniej więcej w połowie nawy głównej, czekając na jakiś przełom. Znak, który udowodni mi, że się myliłam, a Bóg wcale nie był tak okrutny i obrzydliwy…
Niczego takiego jednak się nie doczekałam.
Pogrążony w półmroku kościół stworzył wokół mnie aurę tajemniczości, czym zasiał we mnie dodatkowe obawy. Pozostawiona sama sobie nie potrafiłam opędzić się od coraz to mroczniejszych scenariuszy zalewających mój umysł. W pewnym momencie zaczęłam nawet czuć się obco we własnym ciele – zupełnie jakby napływające do mnie myśli wcale nie należały do mnie. Było to uczucie podobne do sennego paraliżu, który ogarniał mnie co noc. Wiedziałam, że coś jest nie w porządku, ale nie byłam w stanie w żaden sposób zareagować.
Skuliłam się, przyglądając się tańczącym po ścianach cieniom. W słabym blasku świec znajome sakralne wnętrze wyglądało nieco mniej przytulnie. Poczułam się wręcz nieswojo w otoczeniu tych skąpanych w mroku świętych elementów. Zdecydowanie nie tak powinien czuć się człowiek wierzący w świątyni. Nie potrafiłam jednak wyzbyć się wrażenia, że to, co jest przeznaczone dla oczu wiernych za dnia, jest jedynie przebraniem, podczas gdy prawdziwe oblicze wiary chrześcijańskiej jest się w stanie odkryć jedynie późną nocą, przy zgaszonych światłach, kiedy to piękne kolorowe witraże nie są w stanie zakryć tego, co szkaradne.
Próbując odwieść swoje myślnie od tematu wiary, wróciłam pamięcią do minionego dnia. Na moje usta mimowolnie wkradał się uśmiech, kiedy wspominałam spotkanie z Aaronem. Choć nie rozmawialiśmy długo, czułam się lepiej, niż po godzinnej sesji w gabinecie terapeuty. Czułam się trochę tak, jakby Aaron poluzował jakiś zawór, który hamował mnie przed powrotem do normalności. Wystarczyło kilka minut, bym odzyskała utraconą nadzieję. Gdyby mój terapeuta się o tym dowiedział, z całą pewnością uznałby to za przełom. Od samego początku namawiał mnie bowiem do odnowienia znajomości z Aaronem. Jego zdaniem nasz niemy konflikt źle wpływał na moją rekonwalescencję. Dopóki nie dostosowałam się do zaleceń, nie sądziłam, by to rzeczywiście mogło mi pomóc. Miałam co prawda żal do Aarona za to, że zostawił mnie w chwili, w której najbardziej go potrzebowałam, ale nie nienawidziłam go. Miałam bowiem świadomość tego, że trudne życiowe momenty weryfikowały znajomości, niekiedy bezpowrotnie je przekreślając. Nie chcąc przeceniać wagi naszej znajomości, zwyczajnie uznałam, że to nie była przyjaźń do grobowej deski.
Teraz, gdy pojawiła się szansa na odnowienie tej znajomości, cieszyłam się, że moje osądy okazały się być błędne.
Po śmierci Sol jeszcze bardziej odcięłam się od ludzi. Poprzez terapię próbowałam z tym walczyć, bo widziałam, jak rujnująco to na mnie wpływa, ale nie było to łatwe. Bałam się, że gdy uda mi się do kogoś przywiązać, bezpowrotnie go stracę. Podświadomie zaczęłam łączyć związek ze stratą, nie potrafiąc spojrzeć na te dwa zjawiska oddzielnie.
Poza tym z Sol u boku wszystko było łatwiejsze. Ona rozumiała mnie bez słów, potrafiła bezbłędnie odczytywać moje stany emocjonalne i lęki. Wspólnie spędzone lata wyczuliły nas na zmiany w naszych aurach. Nie musiałam więc niczego jej wyjaśniać. Normalne relacje wymagały ode mnie znacznie więcej zaangażowania – zaangażowania, na które nie potrafiłam się zdobyć z obawy przed odrzuceniem i stratą.
Izolowałam się od małego, otwarcie uznając za introwertyczkę, ale po śmierci Soleil całe to odcinanie się od świata stało się dla mnie wręcz toksyczne. Gdyby nie wsparcie rodziców i terapeuty, najchętniej wcale nie opuszczałabym własnego pokoju, w którym do bólu mogłam zadręczać się wspomnieniami. Własne towarzystwo mnie męczyło, ale wolałam cierpieć w samotności. Wszystko było bowiem lepsze od nawiązywania relacji z innymi ludźmi. Wiedziałam doskonale, że nie zniosłabym kolejnej straty, a zwykłe rozstanie najprawdopodobniej zmiażdżyłoby mnie na milion maleńkich kawałeczków.
Mój wzrok ponownie powędrował do figurki Matki Boskiej stojącej na skraju stołu ofiarnego. Jej ukryta w mroku twarzyczka nie wyglądała już tak cnotliwie i łagodnie. Nie potrafiłam się do niej modlić, kiedy spoglądała na mnie wzrokiem pustym i przeszywającym niczym Mona Lisa.
Nie wiedziałam, ile tak przesiedziałam w pustym kościele, doszukując się coraz to okrutniejszych scen w historii ludzkiej wiary, ale na zewnątrz zdążyło się już całkowicie ściemnić. W pewnym momencie, zbyt przytłoczona doznaniami, wstałam z zamiarem opuszczenia kościoła. W połowie nawy głównej dostrzegłam jednak schody prowadzące na emporę, które do tego stopnia mnie zaintrygowały, że postanowiłam zaryzykować i wspiąć się po nich.
Stanęłam obok pozłacanych organów, przyglądając się im. Klawisze, z pewnością te najczęściej używane, w kilku miejscach miały przebarwienia od palców. Korciło mnie, by wcisnąć choć jeden z nich i sprawdzić, jak ich dźwięk niesie się w opustoszałym, ciemnym kościele, ale powstrzymałam się, zbyt przerażona perspektywą tego, co może mnie spotkać. Zamiast tego cofnęłam się i obejrzałam przez ramię. Mimo otaczających mnie ciemności byłam w stanie dostrzec przepiękny witraż rozciągający się na całej południowej ścianie. Podeszłam bliżej, zastanawiając się, na jaką scenę patrzyłam. Widok zakutych w kajdany ludzi, prowadzonych ku rozszalałym płomieniom przez pozbawione skrzydeł anioły, przywodził na myśl tylko jedno skojarzenie: Piekło.
Musiałam przyznać, że witraż był przepiękny. Artysta nie użył dużej ilości barw, ale szklane elementy były niewielkie, co pozwalało mi stwierdzić, że sceneria ta musiała prezentować się jeszcze piękniej w blasku zachodzącego słońca. Żałowałam, że nie udało mi się wspiąć tu wcześniej, by przekonać się tego na własnej skórze. Gra cieni i rozczepionego światła z całą pewnością dawała spektakularne widowisko.
Ogarnięta dziwnym, nieco ckliwym uczuciem podeszłam jeszcze bliżej. W chwili, w której wyciągałam dłoń, by pogładzić sylwetki demonów, usłyszałam czyjeś szybkie kroki. Przerażona obróciłam się w kierunku schodów, zupełnie nieprzygotowana na starcie, jednak napastnik był ode mnie szybszy. Chwycił mnie jedną dłonią w talii, drugą zaś zatkał mi usta, powstrzymując przed krzykiem. Kiedy spróbowałam mu się wyrwać, wcisnął mi łokieć w brzuch.
– Nic ci nie zrobię – usłyszałam tuż obok, kiedy ciało napastnika, zdecydowanie mężczyzny, w dodatku dwa razy większego i silniejszego ode mnie, znalazło się jeszcze bliżej mojego. – Obiecuję. Po prostu… Po prostu musimy chwilę postać w ciszy, okay?
Nie odpowiedziałam, ponieważ wciąż miałam zatkane usta, ale przestałam się szarpać – trochę ze strachu, a trochę z ciekawości. Powinnam być przerażona, ale było coś kojącego w głosie nieznajomego, co sprawiło, że postanowiłam mu zaufać. Mogłam przypłacić tę decyzję życiem, ale w tamtej chwili nieszczególnie mnie to trapiło.
Ponownie usłyszałam kroki, jednak tym razem nie prowadziły na górę. Poniosły się nawą główną, po czym umilkły, a zamiast nich dało się słyszeć dziwnie stłumiony i nienaturalny syk. Zaraz po tym dźwięk kroków powrócił, ale był znacznie szybszy i mniej miarowy, zupełnie jakby osoba, której nasłuchiwaliśmy, uciekała przed czymś w popłochu.
Napastnik utrzymał mnie w objęciach jeszcze przez kilka minut. Mimo wyraźnego trzaśnięcia drzwiami, sugerującego, że osoba, przed którą najprawdopodobniej się ukrywał, już zniknęła, on ani drgnął. Mimo niedogodności starałam się spokojnie oddychać i nie okazywać strachu, choć wewnętrznie zaczynałam panikować. Czy w grę wchodziło włamanie? Nie sądziłam, by było to możliwe, w końcu sama weszłam do świątyni bez żadnego problemu, ale nie widziałam innego wytłumaczenia dla dziwnego zachowania napastnika.
Po upływie całej wieczności, nieznajomy odsunął dłoń od mojej twarzy. Uprzednio poinformował mnie jednak, że jeśli zacznę krzyczeć, zrzuci mnie z empory. Nieco zastraszona nie odważyłam się nawet obrócić. Przez kilka chwil trwałam w tej samej pozycji, mając nadzieję, że nieznajomy wyczuje swoją okazję i po prostu zwieje, zanim poznam jego tożsamość.
Ten jednak cierpliwie czekał, aż się obrócę.
– Piękny, prawda? – zapytał nagle, przerywając ciszę. – To mój ulubiony witraż. Powinnaś kiedyś zobaczyć go w dziennym świetle. Coś niesamowitego – dodał. – Czasem, kiedy nuży mnie kazanie, wchodzę tutaj i przyglądam mu się, porównując ludzi z malunku do tych, którzy siedzą tam w dole. Niekiedy mi ich nawet żal; w końcu to nie ich wina. Tak po prostu zostali nauczeni i nie umieją inaczej. Udają kogoś, kim nie są, aby przypodobać się temu, który jest równie zakłamany co oni.
Drgnęłam, słysząc jego słowa. Już dawno z żadną tezą nie byłam w stanie zgodzić się tak mocno jak z tą, którą wygłosił. Może było to też kwestią tego jak mówił, cicho i przenikliwie, jakby zdradzał mi największe tajemnice tego świata, ale sprawił tym samym, że opuścił mnie wszelki lęk. Nagle, niczym za dotknięciem magicznej różdżki, przestał mi doskwierać strach.
Obróciłam się, gotowa na niego spojrzeć. Na jego widok aż zakręciło mi się w głowie. Brzmienie poszczególnych wyrazów, ich znaczenie – zapomniałam o wszystkim, czego nauczyłam się przez dwadzieścia lat życia ledwo spojrzałam w jego szmaragdowozielone oczy. W ułamku sekundy świat zawirował, a moje życie zyskało znaczenie.
– Gabriel – wykrztusiłam.
Nie miałam pojęcia, skąd wiedziałam, jakie nieznajomy nosi imię, ale po jego reakcji byłam w stanie wywnioskować, że trafiłam. Skulił się nieco, zupełnie tak, jakbym zadała mu jakiś cios, a jego dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści i zaczęły drżeć. Z dziwnych i niezrozumiałych dla mnie powodów reakcje jego ciała w ogóle nie były mi obce. Choć byłam przekonana, że widziałam go po raz pierwszy na oczy, znałam jego imię i potrafiłam przewidzieć, jak zareaguje. Na domiar wszystkiego coś w sposobie, w jaki na mnie patrzył, sugerowało, że ja również nie jestem dla niego całkowicie obca.
Gabriel docisnął zaciśniętą w pięść dłoń do ust, podobnie jak ja usiłując na nowo odkryć brzmienie poszczególnych wyrazów. A kiedy w końcu znalazł takie, które był w stanie wyartykułować, złamał przy ich pomocy moje serce na tysiąc maleńkich kawałeczków.

– Soleil… Czy to naprawdę ty?

1 komentarz:

  1. No i jestem tu. Tak siedzę i zastanawiam się, co powinnam Ci teraz napaść. To przełom, prawda? Ich spotkanie – zetknięcie dwóch (tak sądzę) największych sekretów Soliel.
    Oj, nie wątpię, że to boli ich oboje. Jeśli Gabriel ją kochał, spotkanie Selene musiało być dla niego ciosem w serce. Dla niej też. Mam wrażenie, że ona próbowała chronić ich wzajemnie, ale pytanie brzmi: przed czym? I co znaczy ta więź? To jak wołanie o pomoc zza grobu czy przeznaczenie? Mam coraz więcej pytań, tak jak i oni.
    W końcu Rafael czy Raphael? To imię też wielbię, tak btw. Do księdza mam mieszane uczucia, ale z czasem okaże się jakie ma intencje. Na razie widać, że wie więcej niż przyznaje. Gabriel też, a ja już czekam na ich kolejne spotkanie. Mam wrażenie, że Selene właśnie wplątała się w coś niebezpiecznego.
    Ach, no i fajki i jadeitowe oczy. Czemu mi to robisz? :<
    To tyle. Aż dziw, że tyle. Wypatruj mnie pod AC, bo chcę w końcu i tamto cudo skończyć. No i co? Weny, czasu i byle do następnego. <3

    Nessa

    OdpowiedzUsuń