Moja relacja z
Bogiem pozostawiała wiele do życzenia, dlatego też unikałam tego tematu w
rozmowach. Nawet w dzisiejszych czasach, różnorodnych pod każdym względem,
nawet religii, nie byłabym w stanie jasno się określić. W porównaniu do Sol
zdarzało mi się jednak uczęszczać na niedzielne i świąteczne msze święte.
Robiłam to jednak bardziej z przyzwyczajenia aniżeli większego przywiązania. W
kościele pojawiałam się przede wszystkim wtedy, gdy odczuwałam ku temu
wewnętrzną potrzebę. Kiedy czegoś mi brakowało, czegoś nie potrafiłam zrozumieć
– wybierałam się na nabożeństwo. Nie skupiałam się jednak na elementach mszy,
lecz na ludziach wokół. Tym, jak reagują na słowa kapłana, w jaki sposób
wypowiadają poszczególne frazesy... Ich zakłamane i sztucznie bogobojne postawy
utwierdzały mnie bowiem w przekonaniu, że nie byłam osamotniona w swojej
niewierze. Tyle tylko, że ja przestałam udawać, że jestem zainteresowana
cudami, których dokonał. Nie opowiadałam o tym, jak wdzięczna jestem za
wszystko to, co dla mnie zrobił. W pewnym momencie zrozumiałam bowiem, że nie
potrafię wierzyć w dobre dokonania kogoś, za którego przyzwoleniem na ziemi występowało
tyle zła.
W ciągu
ostatniego roku w kościele byłam tylko raz – na pogrzebie Soleil. Od tamtej
pory moja relacja z tym na górze jeszcze bardziej się ochłodziła. Nic jednak
nie mogłam poradzić na to, że obwiniałam go za swoją tragedię. Nie rozumiałam,
jak postać, która w Biblii była ukazywana jako dobra i pomocna, mogła postąpić
tak okrutnie i odebrać mi siostrę. Nie pojmowałam, jakim cudem Bóg mógł
oczekiwać, że to wzmocni moją wiarę w niego. Czy było coś złego w tym, że
oczekiwałam od niego czegoś w zamian za modlitwę i oddawaną mu cześć?
Im dłużej jednak
się nad tym zastanawiałam, tym więcej nieścisłości odkrywałam. Religia, którą
rzekomo wyznawałam, wcale nie była miłosierna, a Bóg nie przebaczał wszystkim
swoim wyznawcom. Historia ludzkiej wiary cuchnęła bowiem milionem trupów.
Wiara, którą nieumyślnie przyjęliśmy, pławiła się w krwi, była nią oblepiona z
każdej możliwej strony. Ludzie, prowadzeni przez księży, dostrzegali jedynie
pozytywne strony swego wyznania, ślepo powtarzając, że Bóg jest dobry i
miłosierny, podczas gdy w rzeczywistości Bóg był mściwy. Mściwy, okrutny i
ślepy. Wymordował cały naród ludzki tylko dlatego, że ten zaczął grzeszyć
przeciwko niemu. Zabił Egipcjan, pozwalając Izraelitom przejść bezpiecznie
przez Morze Czerwone, z jakiegoś powodu rozróżniając ich na lepszych i gorszych.
To ten sam Bóg, którego ludzie wielbili za zesłanie im na świat Zbawiciela,
nakazał Abrahamowi, swojemu wiernemu wyznawcy, zabić jedynego syna, aby
sprawdzić, czy ten aby na pewno czci go tak, jak obiecywał.
Może i stworzył
świat i człowieka, ale doprowadził też do powstania zaraz, wojen i rabunków. Dawał,
rzekomo nie oczekując od nas niczego w zamian, ale w momencie, kiedy najmniej
się tego spodziewamy, wszystkiego nas pozbawia. Kpi z nas i bawi się nami,
myśląc zapewne, że skoro przyczynił się do naszego stworzenia, może wszystko…
Choć nie
planowałam, tamtej nocy myśli same powiodły mnie do kościoła. Wychodząc z domu,
powiedziałam mamie, że idę się przejechać po okolicy, żeby oczyścić umysł. Na
widok sakralnej fasady mimowolnie jednak wcisnęłam hamulec, po czym zasygnalizowałam
skręt w przykościelny parking. Było już późno, na zewnątrz zapadał zmierzch,
nie spodziewałam się więc, że uda mi się w ogóle wejść do środka. Coś jednak
przyciągało mnie do tego miejsca, jakaś wewnętrzna siła, z którą nie potrafiłam
walczyć. Nie potrafiłam wyzbyć się wrażenia, że po całym tygodniu odkrywania na
nowo samej siebie, jedynie w sakralnych murach będę w stanie odnaleźć ukojenie.
Przeszłam przez
opustoszały parking w kierunku wejścia i ostrożnie pchnęłam masywne dębowe
drzwi, które – ku mojemu zaskoczeniu – od razu ustąpiły. Ominęłam kropielnicę,
nie zamoczywszy palców w wodzie święconej, po czym ruszyłam nawą główną w
kierunku ołtarza. Sporych rozmiarów figurka Matki Boskiej stojąca na stole
ofiarnym obserwowała uważnie każdy mój krok. Choć docelowo zmierzałam ku
ołtarzowi, nie dałam rady zajść tak daleko. Usiadłam w jednej z ławek mniej
więcej w połowie nawy głównej, czekając na jakiś przełom. Znak, który udowodni
mi, że się myliłam, a Bóg wcale nie był tak okrutny i obrzydliwy…
Niczego takiego jednak się nie doczekałam.
Pogrążony w
półmroku kościół stworzył wokół mnie aurę tajemniczości, czym zasiał we mnie
dodatkowe obawy. Pozostawiona sama sobie nie potrafiłam opędzić się od coraz to
mroczniejszych scenariuszy zalewających mój umysł. W pewnym momencie zaczęłam
nawet czuć się obco we własnym ciele – zupełnie jakby napływające do mnie myśli
wcale nie należały do mnie. Było to uczucie podobne do sennego paraliżu, który
ogarniał mnie co noc. Wiedziałam, że coś jest nie w porządku, ale nie byłam w
stanie w żaden sposób zareagować.
Skuliłam się,
przyglądając się tańczącym po ścianach cieniom. W słabym blasku świec znajome
sakralne wnętrze wyglądało nieco mniej przytulnie. Poczułam się wręcz nieswojo w
otoczeniu tych skąpanych w mroku świętych elementów. Zdecydowanie nie tak
powinien czuć się człowiek wierzący w świątyni. Nie potrafiłam jednak wyzbyć
się wrażenia, że to, co jest przeznaczone dla oczu wiernych za dnia, jest
jedynie przebraniem, podczas gdy prawdziwe oblicze wiary chrześcijańskiej jest
się w stanie odkryć jedynie późną nocą, przy zgaszonych światłach, kiedy to
piękne kolorowe witraże nie są w stanie zakryć tego, co szkaradne.
Próbując odwieść
swoje myślnie od tematu wiary, wróciłam pamięcią do minionego dnia. Na moje
usta mimowolnie wkradał się uśmiech, kiedy wspominałam spotkanie z Aaronem.
Choć nie rozmawialiśmy długo, czułam się lepiej, niż po godzinnej sesji w
gabinecie terapeuty. Czułam się trochę tak, jakby Aaron poluzował jakiś zawór,
który hamował mnie przed powrotem do normalności. Wystarczyło kilka minut, bym
odzyskała utraconą nadzieję. Gdyby mój terapeuta się o tym dowiedział, z całą
pewnością uznałby to za przełom. Od samego początku namawiał mnie bowiem do
odnowienia znajomości z Aaronem. Jego zdaniem nasz niemy konflikt źle wpływał
na moją rekonwalescencję. Dopóki nie dostosowałam się do zaleceń, nie sądziłam,
by to rzeczywiście mogło mi pomóc. Miałam co prawda żal do Aarona za to, że
zostawił mnie w chwili, w której najbardziej go potrzebowałam, ale nie
nienawidziłam go. Miałam bowiem świadomość tego, że trudne życiowe momenty
weryfikowały znajomości, niekiedy bezpowrotnie je przekreślając. Nie chcąc
przeceniać wagi naszej znajomości, zwyczajnie uznałam, że to nie była przyjaźń
do grobowej deski.
Teraz, gdy
pojawiła się szansa na odnowienie tej znajomości, cieszyłam się, że moje osądy
okazały się być błędne.
Po śmierci Sol
jeszcze bardziej odcięłam się od ludzi. Poprzez terapię próbowałam z tym
walczyć, bo widziałam, jak rujnująco to na mnie wpływa, ale nie było to łatwe. Bałam
się, że gdy uda mi się do kogoś przywiązać, bezpowrotnie go stracę. Podświadomie
zaczęłam łączyć związek ze stratą, nie potrafiąc spojrzeć na te dwa zjawiska
oddzielnie.
Poza tym z Sol u
boku wszystko było łatwiejsze. Ona rozumiała mnie bez słów, potrafiła
bezbłędnie odczytywać moje stany emocjonalne i lęki. Wspólnie spędzone lata
wyczuliły nas na zmiany w naszych aurach. Nie musiałam więc niczego jej
wyjaśniać. Normalne relacje wymagały ode mnie znacznie więcej zaangażowania –
zaangażowania, na które nie potrafiłam się zdobyć z obawy przed odrzuceniem i
stratą.
Izolowałam się
od małego, otwarcie uznając za introwertyczkę, ale po śmierci Soleil całe to
odcinanie się od świata stało się dla mnie wręcz toksyczne. Gdyby nie wsparcie
rodziców i terapeuty, najchętniej wcale nie opuszczałabym własnego pokoju, w
którym do bólu mogłam zadręczać się wspomnieniami. Własne towarzystwo mnie
męczyło, ale wolałam cierpieć w samotności. Wszystko było bowiem lepsze od
nawiązywania relacji z innymi ludźmi. Wiedziałam doskonale, że nie zniosłabym kolejnej
straty, a zwykłe rozstanie najprawdopodobniej zmiażdżyłoby mnie na milion
maleńkich kawałeczków.
Mój wzrok
ponownie powędrował do figurki Matki Boskiej stojącej na skraju stołu
ofiarnego. Jej ukryta w mroku twarzyczka nie wyglądała już tak cnotliwie i
łagodnie. Nie potrafiłam się do niej modlić, kiedy spoglądała na mnie wzrokiem
pustym i przeszywającym niczym Mona Lisa.
Nie wiedziałam,
ile tak przesiedziałam w pustym kościele, doszukując się coraz to
okrutniejszych scen w historii ludzkiej wiary, ale na zewnątrz zdążyło się już
całkowicie ściemnić. W pewnym momencie, zbyt przytłoczona doznaniami, wstałam z
zamiarem opuszczenia kościoła. W połowie nawy głównej dostrzegłam jednak schody
prowadzące na emporę, które do tego stopnia mnie zaintrygowały, że postanowiłam
zaryzykować i wspiąć się po nich.
Stanęłam obok
pozłacanych organów, przyglądając się im. Klawisze, z pewnością te najczęściej
używane, w kilku miejscach miały przebarwienia od palców. Korciło mnie, by
wcisnąć choć jeden z nich i sprawdzić, jak ich dźwięk niesie się w
opustoszałym, ciemnym kościele, ale powstrzymałam się, zbyt przerażona
perspektywą tego, co może mnie spotkać. Zamiast tego cofnęłam się i obejrzałam
przez ramię. Mimo otaczających mnie ciemności byłam w stanie dostrzec
przepiękny witraż rozciągający się na całej południowej ścianie. Podeszłam
bliżej, zastanawiając się, na jaką scenę patrzyłam. Widok zakutych w kajdany
ludzi, prowadzonych ku rozszalałym płomieniom przez pozbawione skrzydeł anioły,
przywodził na myśl tylko jedno skojarzenie: Piekło.
Musiałam
przyznać, że witraż był przepiękny. Artysta nie użył dużej ilości barw, ale
szklane elementy były niewielkie, co pozwalało mi stwierdzić, że sceneria ta
musiała prezentować się jeszcze piękniej w blasku zachodzącego słońca.
Żałowałam, że nie udało mi się wspiąć tu wcześniej, by przekonać się tego na
własnej skórze. Gra cieni i rozczepionego światła z całą pewnością dawała
spektakularne widowisko.
Ogarnięta
dziwnym, nieco ckliwym uczuciem podeszłam jeszcze bliżej. W chwili, w której
wyciągałam dłoń, by pogładzić sylwetki demonów, usłyszałam czyjeś szybkie
kroki. Przerażona obróciłam się w kierunku schodów, zupełnie nieprzygotowana na
starcie, jednak napastnik był ode mnie szybszy. Chwycił mnie jedną dłonią w
talii, drugą zaś zatkał mi usta, powstrzymując przed krzykiem. Kiedy
spróbowałam mu się wyrwać, wcisnął mi łokieć w brzuch.
– Nic ci nie
zrobię – usłyszałam tuż obok, kiedy ciało napastnika, zdecydowanie mężczyzny, w
dodatku dwa razy większego i silniejszego ode mnie, znalazło się jeszcze bliżej
mojego. – Obiecuję. Po prostu… Po prostu musimy chwilę postać w ciszy, okay?
Nie
odpowiedziałam, ponieważ wciąż miałam zatkane usta, ale przestałam się szarpać
– trochę ze strachu, a trochę z ciekawości. Powinnam być przerażona, ale było
coś kojącego w głosie nieznajomego, co sprawiło, że postanowiłam mu zaufać.
Mogłam przypłacić tę decyzję życiem, ale w tamtej chwili nieszczególnie mnie to
trapiło.
Ponownie
usłyszałam kroki, jednak tym razem nie prowadziły na górę. Poniosły się nawą
główną, po czym umilkły, a zamiast nich dało się słyszeć dziwnie stłumiony i
nienaturalny syk. Zaraz po tym dźwięk kroków powrócił, ale był znacznie szybszy
i mniej miarowy, zupełnie jakby osoba, której nasłuchiwaliśmy, uciekała przed
czymś w popłochu.
Napastnik
utrzymał mnie w objęciach jeszcze przez kilka minut. Mimo wyraźnego trzaśnięcia
drzwiami, sugerującego, że osoba, przed którą najprawdopodobniej się ukrywał,
już zniknęła, on ani drgnął. Mimo niedogodności starałam się spokojnie oddychać
i nie okazywać strachu, choć wewnętrznie zaczynałam panikować. Czy w grę
wchodziło włamanie? Nie sądziłam, by było to możliwe, w końcu sama weszłam do świątyni
bez żadnego problemu, ale nie widziałam innego wytłumaczenia dla dziwnego
zachowania napastnika.
Po upływie całej
wieczności, nieznajomy odsunął dłoń od mojej twarzy. Uprzednio poinformował
mnie jednak, że jeśli zacznę krzyczeć, zrzuci mnie z empory. Nieco zastraszona
nie odważyłam się nawet obrócić. Przez kilka chwil trwałam w tej samej pozycji,
mając nadzieję, że nieznajomy wyczuje swoją okazję i po prostu zwieje, zanim
poznam jego tożsamość.
Ten jednak
cierpliwie czekał, aż się obrócę.
– Piękny,
prawda? – zapytał nagle, przerywając ciszę. – To mój ulubiony witraż. Powinnaś
kiedyś zobaczyć go w dziennym świetle. Coś niesamowitego – dodał. – Czasem,
kiedy nuży mnie kazanie, wchodzę tutaj i przyglądam mu się, porównując ludzi z
malunku do tych, którzy siedzą tam w dole. Niekiedy mi ich nawet żal; w końcu
to nie ich wina. Tak po prostu zostali nauczeni i nie umieją inaczej. Udają
kogoś, kim nie są, aby przypodobać się temu, który jest równie zakłamany co
oni.
Drgnęłam,
słysząc jego słowa. Już dawno z żadną tezą nie byłam w stanie zgodzić się tak
mocno jak z tą, którą wygłosił. Może było to też kwestią tego jak mówił, cicho
i przenikliwie, jakby zdradzał mi największe tajemnice tego świata, ale sprawił
tym samym, że opuścił mnie wszelki lęk. Nagle, niczym za dotknięciem magicznej
różdżki, przestał mi doskwierać strach.
Obróciłam się,
gotowa na niego spojrzeć. Na jego widok aż zakręciło mi się w głowie. Brzmienie
poszczególnych wyrazów, ich znaczenie – zapomniałam o wszystkim, czego
nauczyłam się przez dwadzieścia lat życia ledwo spojrzałam w jego
szmaragdowozielone oczy. W ułamku sekundy świat zawirował, a moje życie zyskało
znaczenie.
– Gabriel –
wykrztusiłam.
Nie miałam
pojęcia, skąd wiedziałam, jakie nieznajomy nosi imię, ale po jego reakcji byłam
w stanie wywnioskować, że trafiłam. Skulił się nieco, zupełnie tak, jakbym
zadała mu jakiś cios, a jego dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści i zaczęły
drżeć. Z dziwnych i niezrozumiałych dla mnie powodów reakcje jego ciała w ogóle
nie były mi obce. Choć byłam przekonana, że widziałam go po raz pierwszy na
oczy, znałam jego imię i potrafiłam przewidzieć, jak zareaguje. Na domiar
wszystkiego coś w sposobie, w jaki na mnie patrzył, sugerowało, że ja również
nie jestem dla niego całkowicie obca.
Gabriel docisnął
zaciśniętą w pięść dłoń do ust, podobnie jak ja usiłując na nowo odkryć
brzmienie poszczególnych wyrazów. A kiedy w końcu znalazł takie, które był w
stanie wyartykułować, złamał przy ich pomocy moje serce na tysiąc maleńkich
kawałeczków.
– Soleil… Czy to
naprawdę ty?
No i jestem tu. Tak siedzę i zastanawiam się, co powinnam Ci teraz napaść. To przełom, prawda? Ich spotkanie – zetknięcie dwóch (tak sądzę) największych sekretów Soliel.
OdpowiedzUsuńOj, nie wątpię, że to boli ich oboje. Jeśli Gabriel ją kochał, spotkanie Selene musiało być dla niego ciosem w serce. Dla niej też. Mam wrażenie, że ona próbowała chronić ich wzajemnie, ale pytanie brzmi: przed czym? I co znaczy ta więź? To jak wołanie o pomoc zza grobu czy przeznaczenie? Mam coraz więcej pytań, tak jak i oni.
W końcu Rafael czy Raphael? To imię też wielbię, tak btw. Do księdza mam mieszane uczucia, ale z czasem okaże się jakie ma intencje. Na razie widać, że wie więcej niż przyznaje. Gabriel też, a ja już czekam na ich kolejne spotkanie. Mam wrażenie, że Selene właśnie wplątała się w coś niebezpiecznego.
Ach, no i fajki i jadeitowe oczy. Czemu mi to robisz? :<
To tyle. Aż dziw, że tyle. Wypatruj mnie pod AC, bo chcę w końcu i tamto cudo skończyć. No i co? Weny, czasu i byle do następnego. <3
Nessa